Piętnaście lat minęło
Treść
W czerwcu mija piętnaście lat od wdrożenia reformy samorządowej. Reforma ta uznawana jest za sukces odrodzonej polskiej demokracji, choć z perspektywy czasu widać także jej wady. O ocenę minionych trzech i trwającej, czwartej kadencji poprosiliśmy trzech samorządowców z dużym stażem: wójta, radnego, byłego wiceprezydenta i przewodniczącego Rady Powiatu.
Po gospodarsku
Franciszek MŁynarczyk rządzi w gminie Łącko już 22 lata. W okresie PRL był naczelnikiem gminy. Został także wójtem, kiedy rodziła się w Polsce samorządność. W pierwszych bezpośrednich wyborach wójtów i burmistrzów, mieszkańcy gminy wybrali go już w pierwszej turze.
Pamiętam czasy, kiedy gminna Rada Narodowa, czy naczelnik gminy, niewiele mieli do powiedzenia. Decyzje przychodziły z góry i trzeba było się do nich stosować. Dziś Rada Gminy, wójt i społeczność mogą o wiele więcej. Rządzenie gminą bardziej przypomina prowadzenie dużego gospodarstwa. W ciągu tych piętnastu lat zmieniło się wiele. Kiedyś gminy miały więcej pieniędzy na inwestycje, trzeba jednak było prosić wykonawców, by zechcieli je zarobić. Dziś wykonawców nie brakuje, za to nie mamy pieniędzy.
Samorządność to nie tylko "rządzenie" gminą. To także praca blisko ludzi, wciąganie lokalnej społeczności do współpracy, na innych zasadach niż to było za PRL, gdzie naganiano ludzi do tzw. czynów społecznych. Dziś czują się oni bardziej panami u siebie. To zauważalna zmiana. W każdej wsi przedstawicielem samorządu jest sołtys, który organizuje wiejskie zebrania. Ludzie czują się gospodarzami, dlatego skłonni są do każdej złotówki z budżetu dołożyć drugą, w postaci np. gruntu pod drogi.
Są i ciemniejsze strony samorządności, jak choćby obciążanie gmin coraz to nowymi zadaniami, bez pokrycia w środkach finansowych na ich realizację. Przykładem mogą być stypendia dla dzieci z niezamożnych rodzin. Gminy zostały zasypane wnioskami od rodzin o niskich dochodach, podczas gdy kwota, jaką na ten cel przeznaczył rząd, wystarczy na zaspokojenie potrzeb niewielkiego procenta potrzebujących. To typowy przykład poszerzania naszych uprawnień, bez pokrycia środkami.
WŁadza w zasięgu ręki
Piotr Pawnik, od początku w samorządzie, radny miasta Nowego Sącza trzech kadencji: pierwszej 1990-94, trzeciej 1998-2002 i aktualnej, czwartej. W pierwszej i trzeciej kadencji był również wiceprezydentem Nowego Sącza.
Nie obchodzimy 15-lecia samorządu w Nowym Sączu, co chyba dowodzi, że wszyscy zapomnieli o tej rocznicy, bo samorządność stała się dla nas codziennością. Co się przez ten czas zmieniło? Chyba wszystko. W pierwszej kadencji zastaliśmy miasto z zapóźnioną infrastrukturą, bez oczyszczalni ścieków i składowiska odpadów komunalnych. Prywatyzowaliśmy sklepy w centrum miasta, co brzmi dzisiaj jak abstrakcja. Prywatyzowaliśmy służbę zdrowia. Razem z samorządem rodziły się tzw. "sądeckie tygrysy", przedsiębiorstwa takie jak Optimus, czy Fakro, klimat sprzyjał przedsiębiorczości. Z drugiej strony cały czas władza centralna ograniczała kompetencje samorządu poprzez ograniczanie środków, z czym borykamy się do dzisiaj.
Po stronie win muszę wymienić fakt, że żadna z trzech dotychczasowych kadencji nie poradziła sobie z problemem postępującego bezrobocia oraz kwestię sądeckiego szpitala. Był czas, kiedy ważyły się losy, kto go przejmie: marszałek, powiat czy miasto. Sprawa przerosła nasze możliwości.
W tej kadencji istotną zmianą było wzmocnienie władzy prezydenta, który wybierany jest w bezpośrednich wyborach. To dobre rozwiązanie. Niestety, w Nowym Sączu nie pokrywa się z intencjami ustawodawcy, który dając mu większą władzę, liczył zapewne również na większe efekty. Tymczasem prezydent, wójt, czy burmistrz powinni być bardziej menedżerami, gospodarzami, nie urzędnikami. Ich osobowość rzutuje na kadencję, czego dowodzi choćby rozkwit Sopotu, którym rządzi znakomity menedżer. Dziś, kiedy samorządność stała się chlebem powszednim, ludzie nie daliby jej sobie odebrać. Mieszkańcy miasta znają swoje prawa. Prezydent i radny jest dla nich kimś w zasięgu ręki. Wiedzą, że mają wpływ na to, kto nimi rządzi, poprzez głosowanie.
Problem w biurokracji
WiesŁaw Basta, przewodniczący Rady Powiatu Nowosądeckiego od 2003 roku, w latach 1998-2002, radny powiatowy i przewodniczący Komisji Rewizyjnej. W latach 1994-98 przewodniczący Rady Gminy w Łososinie Dolnej. Prywatnie przedsiębiorca.
Dobrze, że władza została przekazana w dół, to dobry kierunek. Wójt i Rada Gminy odpowiadają przed ludźmi za sytuację w gminie. Muszą konsultować decyzje ze społeczeństwem, bo nikt lepiej od mieszkańców nie wie, czego w gminie potrzeba najbardziej. Samorządowcy pobierają wynagrodzenia lub diety za swoją pracę z pieniędzy podatników, powinniśmy, więc służyć ludziom, rozwiązywać ich problemy - tymczasem pilnując przepisów, utrudniamy im życie. Mamy przyciągać do gmin inwestorów, a czasochłonne procedury zniechęcają biznesmenów, zwłaszcza zagranicznych. Mają oni pretensje do samorządu, podczas gdy my nie tworzymy prawa, a jedynie musimy stać na jego straży. Choć często przepisy są niespójne. Dobre prawo ułatwiłoby życie zwykłemu obywatelowi. A tak, budując drogę w gminie, musimy pisać do ministra ochrony środowiska o zgodę na wycięcie dwóch drzew, bo nasze kompetencje nie obejmują takich drobiazgów. Inny problem samorządu powiatowego, to brak środków na zdania, które wraz z "władzą" są nam przekazywane z góry. Powiem na przykładzie dróg. Powiat administruje 530 kilometrami dróg. Ich utrzymanie i modernizacja to koszt 100 mln zł. A my otrzymujemy od 5 do 10 mln zł rocznie. Nie przyciągniemy turysty, jeśli droga z Krakowa do Krynicy trwać będzie nadal trzy godziny. Te ograniczenia, to nasza bolączka. Inwestuje się w drogi krajowe, tymczasem powiatowe, to ciągle problem, który czeka na rozwiązanie. Zebrała (MONK)
"Dziennik Polski" 2005-06-20
Autor: ab